Home Wyprawy/Expeditions WYPRAWA NAD BAŁTYK
WYPRAWA NAD BAŁTYK Email
Wpisany przez Administrator   
wtorek, 15 maja 2012 00:00

 

Mały i duży nad Bałtykiem

 

Długi weekend – okres wymierania dużych miast, bezproduktywnych kilku dni dla wielu firm, czas odpoczynku mas, rozkwitu turystyki, początku letnich urlopów i … smrodu podpałki do grila. My jednak nie zamierzaliśmy odpoczywać od motoryzacji, w końcu łączymy przyjemne z pożytecznym. Postanowiliśmy zrobić coś szalonego. Oczywiście w granicach zdrowego rozsądku, czego nie można powiedzieć o setkach zatrzymanych, pijanych kierowców. Niestety na głupotę nie mamy wpływu i przy każdej okazji powtarzamy słynny slogan: Piłeś – nie jedź.

Postanowiliśmy wybrać się nad morze dwoma autami, które bez dwóch zdań, bezsprzecznie, wcale się do tego nie nadają. Kia Picanto i Mitsubishi L200. Dawid i Goliat. Miejski łazik i terenowy wyjadacz. Auta prawdziwie godne polecenia, ale … nie w długie trasy z bagażem i dzieckiem w foteliku. Dlaczego? Zapraszamy do naszej relacji.

 

Po przejechaniu ponad 1000 km możemy auta scharakteryzować następująco:

- Kia Picanto jest zrywna, krótka, wygodna i świetnie się prowadzi. Do czasu, aż nie przekroczymy 100 km/h. W miejskich realiach to niemożliwe (a przynajmniej niezgodne z przepisami), jednak na trasie szybkiego ruchu lub autostradzie po przekroczeniu tej magicznej granicy pasażerom tylnej kanapy żołądek zaczyna podchodzić do gardła. Zawieszenie jest tak zestrojone, że auto zaczyna zachowywać się jak mieszalnik do farb. Nawet pieskowi z kiwającą głową zebrałoby się na wymioty. Trzeba więc było wrzucić kierunek, zjechać na skrajny prawy pas i patrzeć w oddalające się czerwone punkciki.

- Mitsubishi L200 prawdziwy terenowy wyjadacz, jedno z lepszych aut do jazdy po bezdrożach. Wysoko zawieszone, z napędem na cztery koła, duże, przestronne. Do czasu, aż nie spędzimy w nim kilku godzin. Drgania silnika i wału napędowego przenoszą się wszędzie: na kierownicę, lewarek zmiany biegów, fotele, podłogę, nawet fotelik dziecięcy. Wszystko drga, lusterko drga, panel radia drga i trzeszczy i pasażerowie drgają. A drgający pasażerowie to nic przyjemnego w podróży.

 

 

 

Jednakże nauczeni doświadczeniem, że najlepsze wycieczki niekoniecznie związane są z maksymalnie komfortowymi limuzynami ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy nadzieję, że z wybranymi autami przynajmniej nie będziemy się nudzić. Wyjazd ze stolicy nad polskie morze zawsze jest dużym wyzwaniem. Liczne roboty drogowe, korki, szalejące radary w nieoznakowanych limuzynach i radary stałe, co parę metrów. Czy lepiej się sprawdzi duży i silny MITSUBISHI L200, lub też mały zwinny i subtelny KIA Picanto? Czym wybrać się w podróż, lub wyprawę?

 

 

By zapakować bagaże dla kilku osób należy użyć obszernego bagażnika Mitsubishi L200. Ten w Kia Picanto pomieści tylko mniejsze bagaże, a parasole i parawany od wiatru już nie. Niemniej wnętrze „małego” jest bardziej intrygujące, kolorowe i przytulne, jakby bardziej filuterne. „Duży” jest nieco mniej przyjazny, bardziej surowy i dający odczuć, iż stworzony jest do pracy, nie do zabawy i przyjemności.

 



Naszą podróż rozpoczynamy z Wilanowa, niedaleko Świątyni Opatrzności. Wyjazd krajową siódemką z Warszawy nawet nie nastręcza problemów, mimo, budowy wiaduktu. Do fatalnego stanu nawierzchni na trasie szybkiego ruchu tuż za miastem już zdążyliśmy się przyzwyczaić, jednakże praktycznie większa część siódemki jest w remoncie. Z jednej strony remonty cieszą, bo jak się już skończą będziemy mieli piękną drogę, z drugiej napawają niepokojem czy w tym całym pośpiechu związanym z przygotowaniami do turnieju euro, znów jakiś wykonawca nie odwali fuszerki i asfalt za 2 lata nie zacznie pękać. 


Ale jest bardzo wczesny ranek. Chcieliśmy pojechać na Sierpc i Toruń, a potem autostradą do obwodnicy trójmiasta. Jednak zważywszy na mały ruch na siódemce, pomni radarów jedziemy tradycyjną trasą, jednak tylko do Mławy, by skręcić na malowniczą drogę na Warmię do Działdowa i Grunwaldu. Za Olsztynkiem znów wypadamy na siódemkę, by za Ostródą skręcić do Morąga. Przed Ostródą naliczyliśmy siedem stojących radarów na czterech kilometrach. Tam w Morągu na rynku jest pięknie odrestaurowany ratusz, a przed nim pomnik Papieża JANA PAWŁA II i dwie duże armaty sprzed wieków.


 

Krętą, malowniczą drogą drugiej kategorii podążamy w stronę Pasymia. Tym sposobem omijamy duży ruch na siódemce i moc radarów. W Pasymiu jest słynna brama, przez którą już kiedyś przejeżdżaliśmy w pierwszej edycji Rage Race. Nie mogliśmy sobie odmówić tego, by zajrzeć na pasymską starówkę.

 


Samochody spisują się doskonale. „Duży” jest nawet prędki. Można nim dość żwawo pomykać po drodze, nieźle przyspiesza. Lecz jego żywiołem jest teren.... na przykład jakaś nadmorska wydma! Na asfalcie nie będziemy przecież włączać napędu na cztery koła, reduktora, lub blokady mechanizmu różnicowego. „Mały” na pewno nie jest królem nadmorskiej wydmy, typowo miejskie i podmiejskie auto w długiej trasie spisuje się bardzo dobrze, a nadspodziewanie na krętej drodze. Duży plus za zawieszenie.

 

 

 

"Starówka" i kościół w Elblągu.

 

Od Pasymia do Elbląga mamy piękną drogę szybkiego ruchu, gdzie pokonanie 24 kilometrów jest prędkie i nie męczy. Za to w Elblągu jest „nowoczesna starówka”. Tak, cały kwartał miasta jest budowany w starym stylu, budynki wzorowane są na tych sprzed lat. Jest potężny kościół i kilka budynków starych, oraz odkopane przez archeologów mury. To wszystko nad wodą kanału elbląskiego. Mamy tam liczne restauracje, cukiernie i kawiarnie, oraz moc miejsca do parkowania.

 

O dwa kilometry od granicy. Dalej na Mirzei Wiślanej nie da się pojechać.

 

Kościół w Piaskach na wydmie.

 

Plaża i morze między Piaskami a Krynicą Morską.

 

Przez Nowy Dwór Gdański wreszcie nad morze. Przez Stegnę i Sztutowo, aż na koniec Mierzei Wiślanej po polskiej stronie. Miejscowość Piaski to koniec drogi, dalej o dwa kilometry jest już granica z Rosją. Piaski, to kilkadziesiąt chałup, w tym wiele nowo wybudowanych, oraz roboty na jedynej głównej drodze. Po remoncie będzie tu pięknie. Jest też ciekawy kościół na wzgórzu.

 

Widoki z Wielbłądziego Garbu.

 

 

Molo i rozbudowa portu jachtowego w Krynicy od strony Zalewu Wiślanego.

 

Innej drogi nie ma, trzeba wracać tą samą do Krynicy Morskiej. Znajdujemy w lesie parking blisko morza. Na plaży trochę ludzi i silny wiatr, który mimo słońca daje poczucie chłodu. Kilka kilometrów dalej w stronę Krynicy mamy punkt widokowy o nazwie „Wielbłądzi Garb” i rezerwat przyrody, gdzie występują liczne rośliny, gdzie indziej mniej znane.

 

Kościół w Krynicy.

 


Dziki są dobrze nauczone. Przez jezdnię przechodzą na przejściu.

 

Krynica Morska z krynicą ma mało wspólnego. To targowisko próżności i bazar na małym deptaku, jakich wiele w nadmorskich miejscowościach. Ruch duży, o miejsce do zaparkowania trudno. Jedziemy parę metrów w górę na wydmy nadmorskie w lasach. W tym miejscu Mierzeja Wiślana ma ponad dwa kilometry szerokości. Na wydmach jest dzielnica, gdzie są stare domy i pensjonaty, a obok nowe ośrodki wypoczynkowe i hotele. Tu widać bardziej elegancki kurort. Jesteśmy na obiedzie w restauracji, a tu nieopodal przez przejście dla pieszych przechodzi rodzina dzików. Na Mierzei mają problem z dzikami, jest ich bardzo dużo i chodzą wśród ludzi szukając pożywienia. Widzieliśmy nawet duży plakat ostrzegający przed licznymi dzikami i prośbą, by ich nie karmić. Krynica Morska ma jednak przed sobą dużą, dobrą przyszłość.

 

 

 

W nieodległych Kątach Rybackich jedziemy nad samo morze, tam przy zejściu na plażę są kutry Spółdzielni Rybackiej. Wiatr wieje okrutnie, ale za kutrem na słońcu jest całkiem ciepło i przyjemnie. Nadmorskie lasy osłaniają tylko, gdy wiatr wieje znad lądu. Jest już późno, więc prędko do obwodnicy trójmiasta, bo to jest rozkopane, przez liczne budowy i remonty dróg, by po niedługim czasie znaleźć się w Chłapowie.

 

Kolejnym punktem wycieczki był najdalej wysunięty na północ punkt Polski, a więc dotarcie do Jastrzębiej Góry i znajdującego się tam obelisku gwiazdy północy. Warto zauważyć, że od 2003 roku, kiedy to dokonano nowych pomiarów przylądek Rozewie został zdetronizowany.

 

 

Posileni przepyszną rybką z pobliskiej smażalni, ze zregenerowanymi siłami, żądni dalszych atrakcji ruszyliśmy na wchód mierzeją wiślaną. Droga była łaskawa, niezatłoczona, więc podziwiając zatokę Pucką szybko i sprawnie dotarliśmy do Helu. Na miejscu spotkało nas zaskoczenie. Praktycznie w całej miejscowości, a przynajmniej tam gdzie byliśmy zerwano asfalt. Efektem tego były kamieniste drogi ograniczone (albo i nie) krawężnikami. Jadąc normalnym autem rzekłbym, że zaskoczenie było niemiłe, ale nie w L200 z napędem na 4 koła. Tam gdzie niektóre auta slalomami omijały co większe kamienie i nierówności, bacząc by nie uszkodzić sobie felgi, my śmiało i z satysfakcją mknęliśmy naprzód nie zważając na takie szczegóły jak brak asfaltu. Ot, po prostu mała niedogodność i trochę więcej bujania.

 

 

Pozostawiwszy auto na parkingu, okrężną drogą przez port skierowaliśmy się do fokarium – jednego ze słynniejszych atrakcji tego miasta. Ośrodek, będący placówką Uniwersytetu Gdańskiego istnieje od 1999 roku i zajmuje się badaniem, hodowlą i leczeniem fok. Foki szare, które na skutek działalności człowieka zostały przetrzebione, paradoksalnie w obecnej chwili bez jego pomocy mogłyby wyginąć. Są objęte całkowitą ochroną jako gatunek rzadki, narażony na wyginięcie. Mieliśmy to szczęście, że trafiliśmy na karmienie i przegląd stanu zdrowia „pensjonariuszy zakładu”. Konferansjer poinformował zgromadzonych, że foki nie są tresowane do wykonywania popisów artystycznych, a jedynie uczone odpowiednich zachowań mających na celu zapewnienie bezpieczeństwa im samym oraz obsłudze fokarium. Do tego używane są odpowiednie kolorowe rekwizyty i gwizdek. Dzięki temu opiekun jest w stanie prowadzić zabiegi sprawdzające stan zdrowia, pewnie otwierać paszczę i nie martwić się, że ostre zęby fok pozbawią go dłoni.

 

 

 

Podbudowani faktem, że nie wszyscy ludzie są egoistami i myślą tylko i wyłącznie o swojej wygodzie, skierowaliśmy się w stronę plaży, dotleniając nasze zasmogowane płuca i kosztując świeżego, najodowanego morskiego powietrza. Po drodze musieliśmy oczywiście odwiedzić pobliską latarnie morską, co jest nieodłączną częścią każdej wyprawy nad morze. Droga na plaże, biegnie przez dawny teren wojskowy, obecnie wystawiony przez Agencję Mienia Wojskowego na sprzedaż. Znajdują się na nim liczne bunkry, schrony, wieże obserwacyjne oraz stanowiska ogniowe, więc nie dość, że spacer zdrowy to i interesujący. A gdyby się okazało, że ktoś nie jest w stanie pokonać około kilometrowego odcinka, można skorzystać z usług miejskich przewoźników Melexami. Szybko, cicho i ekologicznie.

 

 

 

Wracając do terenów wojskowych warto zajrzeć w jeszcze jedno miejsce – Muzeum Obrony Wybrzeża, największe stanowisko artyleryjskie świata. Znajdowała się tam olbrzymia bateria "Schleswig-Holstein" 406mm, która wynosiła ważące tonę pociski na odległość ponad 40 km!

 

 

Udany dzień, tuż po zmroku, celebrowaliśmy z L200 nad zatoką Pucką.

 

 

 

Droga powrotna znad morza jest równie przyjemna. Dzielimy się trasą. „Mały” jedzie przez Warmię z pielgrzymką do Świętej Lipki, zwaną Częstochową północy. „Duży” obiera inną, zachodnią trasę.

 

Widok na centrum Barczewa...

 

...oraz ratusz tamże i widok ogólny na Sanktuarium w Świętej Lipce.

 

Święta Lipka, Sanktuarium zbudowane na... bagnach. Tak! Posadowione na kilkuset palach na osuszonym terenie. Jest bardzo piękne i bogate. Z pieniądze z Norwegii w ostatnich latach nastąpił kompleksowy remont i rewitalizacja.

Dane nam było wysłuchać koncertu organowego, który trudno wręcz opisać, to samemu trzeba przeżyć!

 

 

 

Piękne organy, oraz pomnik Jana Pawła II i Kardynała Stefana Wyszyńskiego.

 

W Mitsubishi następnego ranka ruszyliśmy na południe do miejscowości Szymbark. W skansenie położonym na Kaszubach można spędzić miło czas, spróbować regionalnych wyrobów, zobaczyć najdłuższą deskę świata (do 2010 roku) oraz zaczerpnąć trochę historii, bowiem duża jego część poświęcona jest zesłaniom na Sybir. Znajduje się tam 240-letni dom Sybiraka, który przebył około 7000 km do Polski i jest darem Polaków nadal żyjących na Syberii.

 

 

 

Najsłynniejszą atrakcją jest jednak dom postawiony do góry nogami. Stoi na dachu, wchodzi się przez okno, drepcze po suficie, a meble w środku przytwierdzone są normalnie do podłogi. Z tym, że dla zwiedzających ten widok nie jest normalny. Znajdując się w środku, złapanie równowagi jest niesamowicie trudnym zadaniem. Błędnik szaleje, a my zataczamy się po ścianach. I to na trzeźwo! To trzeba poczuć.

 

 

Droga powrotna do Warszawy po takich atrakcjach upłynęła bez większych przeszkód. Z Szymbarku do autostrady A1 (wow!), potem do 10-tki i jedynie w Nadarzynie utknęliśmy w korku.

 

Kia Picanto i Mitsubishi L200, małe i duże auto, sprawdziły się na długim wyjeździe.

 

Wycieczka nad morze była naprawdę udana, pogoda dopisała, a Mitsubishi L200 mimo podrygów okazał się niezawodnym, dobrze spisującym w każdym terenie autem. Chyba po raz pierwszy nie musieliśmy martwić się o pojemność bagażnika! Zaś KIA Picanto mimo swoich niewielkich gabarytów oferowała komfort i przyjemność z jazdy.

 

Tekst: Mirosław Wdzięczkowski i Leszek Kowalczyk

Zdjęcia: Leszek Kowalczyk i Mirosław Wdzięczkowski

 

PRZECZYTAJ TAKŻE;

MITSUBISHI DLA GWIAZDY

KIA LOTOS RACE 2011 NA KART ARENA

AUTO-TURYSTYKA W USTRONIU MORSKIM

 

 

 
Designed by vonfio.de